Pewnego dnia spotkałam kogoś, kto zamieszkał w mojej głowie. W tym czasie zaczęła się też moja przygoda z KSM i Oazą. Z Eucharystią. Później nawet adoracja. Bo „on i ja”. W pewnym momencie dostrzegłam Jego. Przyglądał mi się z ciekawością, uczuciem - jak dawno niewidziany, odtrącony przyjaciel, który zastanawia się, czy ta zwariowana dziewczyna mnie widzi, poznaje? Zniknął on, a ja powoli zamykałam się na Niego, bo ten drugi „on” za bardzo mnie absorbował. A ja nie chciałam wystarczająco, nie umiałam tego powstrzymać. Niby próbowałam, ale byłam słaba, rozleniwiona.

Zaczęłam Go ignorować, umyślnie zapominać.

I przyszedł czas KODAL-u. Mojego czwartego. W tym roku. Te rekolekcje zawsze nieźle mieszały mi w życiu. We mnie. Także tym razem, więc bałam się. Bo prawie przyzwyczaiłam się do znów samej siebie, do swojej beznadziejności i bezsensowności. Bo prawie przekonałam siebie i innych, że dobrze mi być niekochaną.

Rozglądam się za Nim, chcę znów spojrzeć w te oczy, podbiec i zatonąć w Jego objęciach. Ale muszę najpierw zniszczyć mur, który wybudowałam przez ostatnie pół roku. Bo On jest za warstwą tych cegieł.

Wspólnota pomaga mi kruszyć to rdzawe paskudztwo we mnie. Bóg wspiera mnie przez nich. I rośnie we mnie wdzięczność, i wzbiera radość, i już prawie wierzę - czuję Jego ciepło mimo przeszkód.

Michalina Szeląg